wtorek, 18 marca 2014

Padam... wstaję...bez końca!

Tak, upadam, ale muszę przyznać, że i tak idzie mi nieźle. Mowa oczywiście o postanowieniach wielkopostnych. Dobrze się czuję, gdy mogę powiedzieć: tak, Panie, udało się! Niestety, czasem też powoli podnoszę się po upadku. Któż jednak nie upada pod ciężarem codzienności?

Gdy się wyciszyłam, uspokoiłam skołatane nerwy, to dopiero zobaczyłam szczęście, jakie mam wokół siebie. I choć perspektywa kolejnych miesięcy wcale nie jawi się wesoło, to widzę światełko w tunelu. Potrafię dostrzec to, co wcześniej przysłaniały mi pesymistyczne myśli. 

A w Janku jestem zakochana na zabój! Uwielbiam go każdego dnia coraz bardziej! Jego oczy są cudowne, dotyk tak delikatny, a słowo mama, wydobywające się z jego małych usteczek - takie wyjątkowe. Synek uczynił mnie osobą wyjątkową. To dzięki niemu zrozumiałam tak wiele! Uczę się życia na nowo.

niedziela, 9 marca 2014

Skąd płynie mleko?

Karmię piersią. Nadal. Choć syn 10. miesięcy już skończył. Czy to źle? Dla nas dobrze, a opinia świata jest mi obojętna, niemniej taki sposób karmienia ma swoje minusy. I nikt mi nie powie, że nie! Od początku jednak... Gdy się Janek urodził (przez cięcie cesarskie) dostawiono mi go do piersi stosunkowo szybko (40 min. po porodzie). Zassał i jakoś szło. Piersi nabrzmiałe, gorące, ale z racji mojej dużej odporności na ból, zniosłam to bez większego narzekania. Synek dobrze łapał brodawkę, a więc NIGDY nie miałam ich poranionych. Powoli przybierał na masie, choć Maleńki był od początku (2550 g w chwili narodzin). Gdy przyszła położna środowiskowa i powiedziałam, że synek czasem (!) płacze (nie wrzeszczy), stwierdziła, że pewnie mam mało pokarmu, mąż ma iść do sklepu i kupić jakąś mieszankę, a gdybym się upierała przy karmieniu naturalnym, to mam ściągnąć i zobaczyć, ile tego mleka z obu piersi wyleci. Oniemiałam, ale że młodą matką byłam, ściągałam. Raz 50 ml, raz 70 ml z obu piersi. Gdy przyszła drugi raz, pochwaliłam się wynikami, a ona na to, że to stanowcza za mało i mam dokarmiać mm. Pomyślałam, że kobieta położną to chyba z przypadku jest i dalej karmiłam piersią. W 10. dobie życia pojechaliśmy z synkiem do lekarza, bo według mnie miał biegunkę (piszę według mnie, bo dzisiaj już wiem, że biegunka to nie była). Zatrzymali nas w szpitalu na dobę, narzekając, że syn taki drobny (ale przybierał prawidłowo!). Ten pobyt w szpitalu miał jednak swój plus - po pierwsze zrobiono Jankowi USG brzuszka, więc wiedziałam, że wszystko jest dobrze, a po drugie - trafiłam na miłe pielęgniarki, które pozwoliły mi zważyć synka przed karmieniem i po. I okazało się, że syn je za dwoje! Uspokoiłam się, jednak Janek pokochał pierś. Była dla niego wszystkim, nie tylko źródłem pokarmu. Męczące to było niesamowicie, zwłaszcza dla tak aktywnej osoby jak ja. Syn zasnął, ja wyciągam mu brodawkę z buzi, wstaję (kiedyś trzeba jeść, sikać, o obowiązkach nie wspominając), a ten zaraz w ryk! Koszmar, choć dzisiaj śmieję się, że to był okres, w którym przeczytałam największą ilość książek w moim życiu. Sytuacja rozwiązała się, gdy Janek skończył 10 tygodni. Za sprawą smoczka. Dzisiaj syn pije z piersi do czterech razy dziennie w ciągu dnia i ... nieskończoną ilość razy w nocy. I to jest niezwykle męczące. I tak jest o niebo lepiej niż było, ale nie oszukujmy się - dzieci pijące mieszankę najczęściej w tym wieku przesypiają noce. Nocne posiłki z piersi dość mocno mnie obciążają i utrudniają mi też dyscyplinę - najczęściej o 2 w nocy jestem tak padnięta, że biorę Janka do łóżka. Mimo że uwielbiam spać z synkiem, dla jego bezpieczeństwa nie chce tego robić (o czym w innym poście), ale nie daję rady. Padam na ryj, pisząc dosłownie.
Do tego te pytania, komentarze. Nie, nie przejmuję się, ale cholernie mnie one irytują. Kogo obchodzi fakt, że karmię piersią? Czy one są moją własnością czy może dobrem narodowym? Nie pojmuję tego, uwierzcie mi. 
Czy chce zakończyć mleczną przygodę? Nie, ale chcę pokazać, że z karmieniem wiążą się pewne niedogodności, a i trzeba się uodpornić na (nie)ludzkie komentarze. Karmienie naturalne stało się bowiem u nas jakąś ekomodą, nie karmisz piersią = wyrodna matka. Co za bzdura! Na FB mam (ostatnio wątpliwą) przyjemność należeć do grupy dotyczącej karmienia piersią. krew mnie zalewa, gdy jakaś matka opisuje swoje ogromne problemy dotyczące laktacji (dziecko się drze/ dziecko się rzuca/ dziecko nie śpi i ciągle płacze/ matkę krew zalewa (dosłownie i w przenośni)/ matka nic jeść nie może, bo coś dziecko uczula/ matka nie chce już dziecka, bo ono ciągle się drze), a odpowiedzi, jakie dostaje, to: dasz radę, wytrwałości, zaciśnij zęby, uspokój się, mieszankę podać łatwo, etc. I jak tu normalnie podejść do problemu?
O korzyściach płynących z laktacji wiem wiele, ale apeluję o zdrowy rozsądek. Szczęśliwa matka, to szczęśliwe dziecko. I ta zasadą powinna kierować się kobieta, która staje przed wyborem sposobu karmienia.

piątek, 7 marca 2014

Kobieto!

8. marca nagle zaczyna się dostrzegać ciężką kobiecą pracę. Wspomina się, ile to się kobieta namęczy, żeby [tu kolejność dowolna] dom był czysty, mąż zadowolony, koszule wyprasowane, pranie wywieszone i następnie ułożone, dziecko ubrane/ nakarmione/ przebrane/ uśmiechnięte, gary umyte, obiad ugotowany. Zapomniałam o czymś? Pewnie tak, nie oszukujmy się bowiem - mamy co robić! I, co ciekawe, radzimy sobie. Tylko kobieta jest w stanie zmywać naczynia, asekurować dziecko, które stawia pierwsze kroki, wyciągać mu mokrymi rękoma przedmioty, którymi mógłby zrobić sobie krzywdę, myśleć, co ugotować na obiad i co ewentualnie kupić podczas spaceru. Pokażcie mi faceta, który jest w stanie wykonać trzy czynności równocześnie. Sorry, nie ma szans! Wybaczcie panowie, ale na pocieszenie dodam - w tej waszej nieporadności tkwi pewna siła. Mój mąż mi pomaga, na szczęście. Nie wstydzi się nachylić nad zlewem, gotuje lepiej niż ja, a robi to chętnie i bez specjalnych pieśni błagalnych, coraz więcej czasu poświęca Jankowi, robi zakupy. Ideałem nie jest, o nie, ale - w przeciwieństwie do swojego ojca - nie dzieli świata na babski i niebabski. Potrafi tupnąć nogą, postawić się, ale w domu to ja mam decydujący głos. Mężowi, za co śmiało może podziękować swoim rodzicom, brakuje zdecydowania. O, jakże denerwują mnie zadawane kilkakrotnie pytania "to co, może jednak pojadę tu i tu, jak myślisz?". Niestety, wychodzi atmosfera domu, w którym dorastał mój A. Nie była ona ani miła, ani spokojna, ale za to jakże stereotypowa! Mężczyzna płodzi (i to niestandardowo, dużo ponad średnią krajową), kobieta rodzi. Mężczyzna nadaje imię, kobieta przytula, kołysze, karmi, przebiera, uczy. Mężczyzna bije, gdy dziecko nie otrzymuje promocji do następnej klasy, matka przepisuje za dziecko zeszyty i gromi nauczycieli, którzy "gnębią" jej "grzeczne" dziecko. Mężczyzna pracuje, kobieta nic nie robi (czytaj: sprząta, pierze, gotuje, szyje, zaprawia, hoduje zwierzęta, sadzi warzywa). I tak oto rodzina tylko rodziną jest z nazwy. A w czym jest/ był problem? W kobiecie! Dlaczego nie reagowała, gdy zachodziła w kolejną ciążę, a wszyscy mieli do dyspozycji jeden pokój? I w takich warunkach wychowała sześcioro dzieci! Dlaczego nie reagowała, gdy mąż ją obrażał? Dlaczego nie reagowała, gdy mąż, zamiast wspierać bliskich, doceniał jedynie swoich siostrzeńców, dając im lepszą pracę i lepsze wynagrodzenie? Dlaczego nie powiedziała stop, uspokój się, przemyśl swoje zachowanie?
To przeszłość. Dzisiaj mąż ma nas. I jest dobrze.

czwartek, 6 marca 2014

Recepta na idealne dziecko

Nie, nie mam idealnego dziecka. Nie mam, bo takie nie istnieje. I im szybciej to sobie człowiek zwany matką uświadomi, tym lepiej dla niej i jej najbliższego otoczenia. Problem z tym mają zwłaszcza Ci, którzy tak jak ja, mieli dotychczas w pełni zaplanowany czas. Pojawia się bowiem problem: dziecka nie da się wpisać w jakiekolwiek ramy czasowe. Mam dni, w których będąc z Jankiem sam na sam jestem w stanie zrobić wszystko - dom lśni, obiad ugotowany, a i deser czasem, ja nie zalegam z tekstami, słowem - sielanka! A są takie, gdzie nic - TOTALNIE - nie mogę z zaplanowanych rzeczy wykonać! Robię rzeczy podstawowe, ale nic więcej. Takich dni nie lubię, ale co ja mogę za to, że syn akurat ma gorszy dzień? I w tym sęk! Ja nie potrafię zaklinać rzeczywistości! I dzisiaj do mnie dotarło, że nawet jeśli jednego dnia nie zrobię nic, to drugiego jestem w stanie to nadrobić! I jeszcze jedna kwestia - cierpliwość. Słowo to znałam jedynie ze słowników - wiedziałam, że istnieje, i to wszystko, ja bowiem cierpliwa nie byłam nigdy! Już, teraz, natychmiast - tym żyłam. I dzięki temu dorobiłam się nerwicy, depresji i wkurzającego charakteru. Nie lubiłam czekać, denerwowałam się. I czemu to miało służyć? 
Dzisiaj teksty piszę wieczorami lub w czasie drzemek Janka, a czasem gdy się bawi (tylko te "proste", które nie wymagają większego zaangażowania). Pranie wstawiam z Jankiem, z nim je wieszam, z nim sprzątam, odkurzam, układam, przekładam. W ten sposób uczę syna świata. Nie przeszkadza mi, gdy wyrzuca z szaf wszystkie reklamówki, garnki, miski. Po skończonej zabawie, układamy je razem. Nie denerwuję się, gdy rozrzuca mi klamerki, wyciąga na podłogę czyste pranie, czy też mokrymi od śliny rączkami brudzi mi okno balkonowe czy lustro. Nie mam z tym problemu i od chwili, gdy to do mnie dotarło, żyje mi się lepiej. A Janek? Nie znosi noszenia na rękach, siedzenia w jednym miejscu. Raczkuje od trzech miesięcy, wstaje i chodzi wzdłuż mebli, kanap od dwóch. Wiąże się to z nieustannym byciu obok, ale i tak jest dobrze. Jest idealnie! ;-)

środa, 5 marca 2014

Dam radę!

Życie biegnie w zastraszającym tempie. Banałem trąci zdanie: tak niedawno Janek się urodził, a już raczkuje, wstaje, stawia pierwsze kroki przy użyciu pchacza lub rodzicielskich rąk. Zaczynam myśleć o roczku, który w tym roku wypada w wielkanocny poniedziałek. Nie dziwi mnie to, gdyż i ja, i mój brat, a teraz także syn, to wielkanocne dzieci. Z dzieciństwa pamiętam nasze urodziny połączone z obchodami świąt. Właśnie... dzisiaj Środa Popielcowa. Zaczyna się najpiękniejszy dla chrześcijanina czas. Uwielbiam Wielkanoc za jego cud, tajemnicę, a 40 dni oczekiwania za danie mi jako człowiekowi szansy. Tak wiele zaczynam w tym czasie rozumieć, dostrzegać. Chcę krzyczeć, że dam radę! I zobaczycie, że dam! ;-)

Zmagamy się z chorobą, pierwszą w życiu Janka, a moją nie wiem już którą. Piątek zaskoczył mnie wysoką gorączką u syna, którą szybko udało się zbić. Kolejne dni były bez temperatury, ale z kaszlem i katarem. Nadal walczymy, ale jest zdecydowanie lepiej. Miałam okazję poznać lekarzy z rejonowej przychodni "w akcji", gdyż dotychczas chodziłam do nich jedynie na szczepienia (i dwa razy w związku ze skórą synka). Lekarz zaskoczył mnie pozytywnie, od piątku rozmawiam z nim każdego dnia, był u synka dwa razy, jutro będzie trzeci. Zalecił jedynie syrop prawoślazowy i witaminę C, a mnie pochwalił za karmienie piersią. Pozytywnie mnie zaskoczył.

A o postępach w naszym życiu, napiszę w kolejnym poście. I nie za miesiąc, a jutro!
I dla jasności: odwiedzałam Was regularnie! ;-)

wtorek, 21 stycznia 2014

Wózka ze świecą szukać

Wybrałam się dzisiaj na spacer (jak każdego dnia zresztą). I wiecie co? Ludzie patrzyli na mnie jak na dziwoląga, a wózka to żadnego nie widziałam! Czy -5 stopni Celcjusza to arktyczny mróz, który nie pozwala na wyjście z domu? Uczono mnie, że z dzieckiem można wychodzić do -10 (i ewentualnie darować sobie spacer, gdy jest cieplej, ale wieje mroźny wiatr). 
Od początku byłam zwolenniczką tzw. "zimnego chowu" (co za okropne sformułowanie!). W pokoju Janka jest 18-20 stopni Celcjusza i nigdy nie zauważyłam, że jest mu zimno. Ubieram go lekko, wedle wiedzy mojej teściowej i szwagierek za lekko. Taką podjęłam z mężem decyzję i widząc po synku, chyba dobrą. Mały nigdy nie był chory czy nawet przeziębiony (na szczęście i oby to trwało jak najdłużej). Dodam, że cierpi na AZS, a wiem, co to znaczy, gdyż sama choruję. I tu najczęstszym błędem jest przegrzewanie. Skóra wówczas boli! Dosłownie! Staje się naciągnięta, sucha i potwornie swędzi. Chciałabym, żeby Janka to ominęło. Udaje się. I oby tak pozostało.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Nasz sukces!

Jest! Tyle oczekiwania, tyle poszukiwań. A on sobie tak niepozornie - pyk! - i jest! Ząb, Kochani! Pierwszy ząbek Janka to lewa dolna jedyneczka. 
To nie wszystko... Zaparłam się i Janek śpi w swoim łóżeczku. Nie było to powiązane z jakimś większym dramatem, trzęsieniem ziemi czy innymi kataklizmami, o których się naczytałam. Ot, moja determinacja i spokój chyba uratowały sytuację. Moja decyzja związana była z faktem, iż dotychczas spaliśmy na tapczanie, który nie ma oparć. Spałam czujnie, ale wiadomo co to za spanie. I w ostatni czwartek otwieram oczy, a moje dziecko na brzuszku i rwie do przodu. Złapałam go; nie chcę nawet myśleć, co by się stało, gdybym się nie przebudziła. Uznałam, że tak być nie może, a bezpieczeństwo mojego dziecka jest najważniejsze. Mały ponadto lubi spać na brzuszku, na co śpiąc ze mną nie mógł sobie pozwolić. Poprosiłam zatem męża, aby założył mi filc na nóżki łóżeczka tak, abym mogła je dowolnie przesuwać, nie robiąc hałasu. Przysunęłam łóżeczko do swojego łóżka. Gdy Janek obudził się na swoją nocną zabawę (o czym pisałam wcześniej), siedziałam na łóżku. Byłam obok. Około 24 (taaa....) Janek postanowił pójść spać, ja go zatem ululałam i odłożyłam do łóżeczka. Ten manewr powtórzyłam 3 razy. Synek zasnął w swoim łóżeczku. Budził się w nocy blisko co dwie godziny. Wstawałam, głaskałam i mały zasypiał. O 6 obudził się na pierwsze cycowe śniadanko, zjadł, a ja odłożyłam go do łóżeczka. Byłam z siebie bardzo dumna, pokonałam bowiem swoje zmęczenie (dotychczas karmiłam na leżąco), a Janek wyspał się na brzuszku! Kolejna noc była podobna, a ostatnia - proszę - synek nie obudził się na zabawę! Zasnął ok. 20.30 i spał, budząc się jedynie na karmienie i ewentualne pogłaskanie po główce. Może i dzisiaj będzie podobnie?
I tak, chwalę się tym. To mój sukces. I mojego dziecka. Hura!